Bergen on my mind #Norwegia2020

13:40 ohrainyday 1 Comments

Myślałam, że to jedno z tych małych, uroczych miasteczek, gdzie spacer z jednej na drugą stronę miasta zajmuje chwilę. A tu dupa. I choć nie ma się wrażenia wielkiej metropolii, to kilometrów można zrobić całkiem sporo.

Jeszcze do połowy XIX wieku było to największe miasto i główny port kraju. Obecnie, jest największym rybackim portem Norwegii (zaraz w samym porcie znajduje się słynny fish market), ale też tym pasażerskim. Idziemy dalej. Po którejkolwiek stronie kanału byśmy nie stali, do wyboru do koloru - małe motorówki, jachty, jachciki, katamarany, większe i mniejsze a na końcu dostojne i wielkie jak wieżowce liniowce pasażerskie. Bogactwo. Tak jak pisałam przy okazji fjordów tu KLIK motorówki i łódeczki to bardzo tutaj popularny środek transportu. Nie wiem czy to w Norwegii towar ekskluzywny, czy raczej normalka, ale miałam wrażenie, że motorówkę ma w Norwegii każdy. Na nas to robiło ogromne wrażenie. 


Miasto tak pięknie opisywane w przewodnikach i pieśniach jako leżące wśród siedmiu wzgórz (Rzym?) tak naprawdę leży pośród dziewięciu. Ale jak wiadomo, pod każdym względem siedem brzmi lepiej niż dziewięć, więc te dwa ekstra wzgórza są często pomijane. Niech im będzie. Do bajkowych trolli panoszących się po całym mieście dodajmy te siedem wzgórz. I jeszcze dwie kolejki, które wywożą turystów na dwa z nich Fløyen i Ulriken. Ten ostatni, to najwyższy szczyt De syv fjell - pasma górskiego okalającego Bergen. Na niego wyjedziemy kolejką linową, a widoki, jakie są po drodze to coś wspaniałego (wiem, bo widziałam zdjęcia ;) aktualnie trwają prace modernizacyjne i kolejka zostanie otwarta ponownie dopiero w czerwcu 2021 roku). Żeby do tego momentu nie było nam totalnie przykro, mamy możliwość przejażdżki drugą kolejką, w tym wypadku linowo - terenową, taką jaką wjeżdżamy na Gubałówkę. 




Dlatego dzisiaj zdjęcia z Mount Fløyen. Stacja kolejki znajduje się w samym centrum Bergen, dosłownie kilka kroków od zabytkowej dzielnicy Bryggen. Wysokość na którą wywozi nas jeden z dwóch wagoników nie jest powalająca, bo to jedynie 320 metrów nad poziomem morza, ale panorama jaka rozpościera się z góry już wrażenie robi. Ale wróćmy do samej przejażdżki. Bileciki można zakupić na miejscu w kasie, lub online, z małą zniżką. Większą zniżkę będą mieć posiadacze Bergen Card - tej nie mieliśmy, więc nie mogę nic więcej napisać. My swoje kupowaliśmy w kasie i w czasie wirusowym, więc płacić można było jedynie kartą. I kolejny powód do tego, żeby w końcu ogarnąć sobie Revoluta. Fløibanen kursuje co kilka/kilkanaście minut, wjeżdża na szczyt w kilka minut, zatrzymując się albo i nie na stacjach pośrednich. Jest dość stromo i im wyżej, tym ciekawiej. O dziwo Blanka nie chciała się rozglądać, mówiła, że się troszkę bała :) 


W normalnym świecie kolejka do kolejki jest pokaźna, zakręca się milion razy i bileciki najlepiej kupować online (wtedy zamiast w dwóch, czekamy tylko w jednej kolejce ;) Wycieczka zaczyna się typowo po norwesku, czyli wyruszamy z tunelu wydrążonego w skale, żeby po chwili sunąć w górę po najsłynniejszym szczycie unoszącym się nad miastem. Prawdę mówiąc, nie ma co się przepychać i walczyć o miejsce przy samej szybie.  Jak komuś zależy bardzo, to spoko, ale widoki które będziemy mieć z wagoniku a te z platform widokowych na szczycie są nie do porównania. Zdjęcia z samej przejażdżki w ogóle nie znalazły się w tym poście, bo uznałam je za słabe w porównaniu z tym co dostaliśmy na samej górze. 




Na szczyt wcale nie musimy wjeżdżać kolejką. Za budynkiem dolnej stacji jest ścieżka asfaltowa, która poprowadzi nas na szczyt. Chociaż najlepszą opcją zdaje się być wjazd kolejką i zejście pieszo. My widoki z Fløyen podziwialiśmy dwa razy. (Stąd, można podziwiać na okrągło ;) KLIK )Raz z kolejką w dwie strony, w ten dzień pogoda była średnia. Owszem, było ciepło, ale pochmurnie i szaro. I to był jedyny taki szary dzień w Norwegii w czasie całych naszych wakacji. Do Bergen jechałam nastawiona na deszcze (ponoć to najbardziej deszczowe miasto Europy, serio? haha) i zimno. Nad miastem miała wisieć niska chmura a mgły oplatać strzeliste fiordy. Nic takiego nie miało miejsca. W zamian dostaliśmy skwar, pełne słońce i właśnie ten jeden dzień z szarością na niebie. A tego... tego aparat bardzo nie lubi. Dlatego na Fløyen wybraliśmy się jeszcze raz, w ostatni dzień w Bergen. Tym razem samochód zostawiliśmy w połowie drogi na szczyt, dalej już tylko stękaliśmy ze zmęczenia, gorąca i w sumie zdziwienia, że niby nie tak wysoka ta góra, to jednak podejście strome. Nawet, jeśli asfaltową drogą.






Za to na górze, na górze przywitało nas takie słońce i takie widoki, że złoto. Ludzi można było policzyć na palcach jednej ręki. Było spokojnie i trochę smuteczek nas ogarnął bo to był nasz ostatni raz w Bergen. 





Na szczycie oprócz wielu przeszklonych platform widokowych, mamy plac zabaw dla dzieci z wielkim trollem (oczywiście), sklep z pamiątkami, restauracje i ścieżki do trekkingu, w tym jedna, która poprowadzi nas na wspomniany wcześniej Ulriken. Spotkamy rezydentki kozy, które za nic mają sobie spacerujących ludzi i rozłażą się po całej ścieżce. Dodatkową ciekawostką jest barierka w kształcie pięciolinii. Na pięciolinii kilka pierwszych taktów hymnu Bergen, w tle panorama miasta w zachodzącym słońcu. Obłęd.





No więc to by było na tyle, teraz zdjęcia. Z obydwu dni, więc jest trochę słonka i jest trochę dramatycznej szarości ;)












1 komentarz: